Goldhopiggen – nowy szczyt w koronie gór Europy z MKT

tekst P. Paprzycki

Idąc za ciosem wyprawy na szwedzkie Kebnekaise postanowiliśmy w tym sezonie uderzyć na nieco wyższy i bardziej lodowcowy Goldhopiggen - najwyższy szczyt Norwegii. Tym razem, ze względu na różne obowiązki rodzinne i zawodowe klubowiczów, nie udało się całej ekipy zgrać razem. Pierwsza do Norwegii wyruszyła rodzina Paprzyckich a dzień później ich śladem ruszył Grzegorz Szcześniak z żoną Joanną i synem Adamem oraz kolegą Wojtkiem. Pojechaliśmy swoimi samochodami do Gdańska, aby stamtąd wypłynąć w nocny rejs do szwedzkiego portu Nynesham, z którego już tylko skok w poprzek Skandynawii i jesteśmy w norweskich górach.

Wyprawa składała się z trzech części. Pierwsze kilka dni spędziliśmy w Oslo, gdzie obie grupy się połączyły. Zaplanowaliśmy tam zobaczenie słynnego kompleksu muzeów na półwyspie Bydgoy (Muzeum Wypraw Polarnych, Muzeum Kon-Tiki, Muzeum Łodzi Wikingów) oraz skansenu i zamku Akershus. Niestety z powodu horrendalnych dla Polaków cen ciężko było zaszaleć na mieście - zresztą Skandynawowie nie oferują zbyt wielu atrakcji kulinarnych i dobrych napitków (panuje tutaj niemal prohibicja). Poruszaliśmy się po mieście metrem oraz tramwajami wodnymi a za nocleg musiał wystarczyć "tani" hotel w dzielnicy Kampen (zaleta to bliskość muzeum Muncha - jeśli ktoś lubi Muncha).

Drugą część stanowił łatwy i krótki, dwudniowy trekking w Parku Narodowym Rondane. Jest to wielki, całkowicie odludny płaskowyż z gniazdem niezbyt wysokich szczytów, pokryty praktycznie bezdrzewną tundrą z brzozowo-sosnowymi lasami i wodospadami poniżej - kwintesencja Skandynawii. Wyszliśmy na szlak z miejscowości Mysuseter (polecamy szczególnie niezbyt drogie, porośnięte trawą domki, które pomieszczą spokojnie 6 osób, co znacznie obniża koszty noclegu). Noc spędziliśmy na dzikim biwaku, bez towarzystwa innych turystów, a jedynie z nachalnymi owcami, które próbowały zjadać nasze namioty.

Z Rondane już tylko rzut beretem do masywu Jotunheimen, gdzie dojechaliśmy samochodem do samego schroniska Spiterstulen. Umożliwia ono wejście na szlak wiodący grzbietem i omijający lodowce. Dzięki temu uniknęliśmy wątpliwej przyjemności  ciągnięcia przez lodowiec w 20-osobowej grupie powiązanej liną, z przewodnikiem i z niemałą opłatą.  W Spiterstulen jedyną realną cenowo szansą noclegu jest biwakowanie na płatnym polu namiotowym, po drugiej stronie rzeki. Można oczywiście odejść dalej i biwakować za darmo, ale nie można wtedy używać sanitariatów i wody (woda w rzece jest niezdatna do picia). Wieczorem po przybyciu na miejsce wreszcie spotkaliśmy Prezesa z rodziną, który dotarł tutaj aż z Holandii. Po wieczornej dyskusji wspomaganej dostarczonym przez Prezesa piwem ukształtowała się grupa uderzeniowa w składzie Piotr Iwona, Karolina i Krzysztof Paprzyccy, Grzegorz Szcześniak, Wojtek Wesołowski i rodzina Krawczyków.  Wejście na Goldhopiggen nie stanowiło problemu technicznego, ale w spokojnym tempie zajmuje kilka godzin (i drugie tyle zejścia). Odległość nie jest duża, ale ważniejsze jest pokonanie różnicy wzniesień, która z poziomu doliny wynosi prawie 1500m. Na szczycie, który bywa niestety zatłoczony, jest mały kiosk z pamiątkami, kawką i napojami (nie, piwa tam  nie ma!).

Pozostałą część wycieczki już po rozstaniu z Prezesem i jego rodziną poświęciliśmy na oglądanie podręcznikowych atrakcji środkowej Norwegii, czyli przepastnych fiordów i klifów oraz widoków ośnieżonych szczytów. co do szczegółów zapraszam do galerii poniżej.