Przez kraje Korony Św. Stefana – III edycja rajdu dunajskiego

III Edycja Dunajskiego Rajdu Rowerowego z MKT

Od 16 lipca 2019 nasza silna grupa pod osobistym wezwaniem Prezesa Pawła Krawczyka zakończyła tegoroczny etap projektu rajdu rowerowego z biegiem Dunaju. Drużyna była zwowu liczna, bo 13-osobowa (Piotr i Karolina Paprzyccy, Kamila, Paweł i Adaś Krawczykowie, Szymon i Igor Wojasowie, Alicja Rokicka, Magda Igras, Agnieszka Puszka,  Agnieszka Mądro i Anka Świderska oraz Paweł Szyszko). Obecny sezon poprowadził nas przez aż 4 kraje: Węgry (od Budapesztu), Chorwację, Serbię do Rumunii (na granicy z Serbią). Mimo przekraczania kilku granic, w tym roku poruszaliśmy się po terytorium historycznej Korony Św. Stefana, czyli dawnego Królestwa Węgierskiego. Zanim zakończyła ona swoje istnienie na skutek przegrania przez państwo austro-węgierskie I Wojny Światowej, obejmowała ona swoim istnieniem obok etnicznych Węgier na Nizinie Węgierskiej również Chorwacką dzisiaj Slawonię i sersko-rumuńską Wojwodinę. Właśnie przez te krainy przepływa Dunaj. Rajd wyruszył 5 lipca tradycyjnie z Budapesztu i pomiędzy kampingami, kwaterami agroturystycznymi, dzikim biwakowiskami i tanimi hotelami podążał sprawnie na południe.

Pogoda na obu dopisywała nam, było ciepło lub nawet upalnie. Tak upalnie, że znaleźli się liczni chętni  na kąpiel w Dunaju, która ratowała nas przed niezliczonymi w tym sezonie rojami komarów, odpornych na wszelkie rodzaje repelentów. Dopiero po przekroczeniu granicy chorwackiej, dwa kolejne fronty atmosferyczne schłodziły nieco powietrze, kulminując wielką ulewą już w Serbii w okolicach Belgradu. Na szczęście w tym roku nie musieliśmy moknąć w trasie i jechać pośród burz z piorunami, jak było w poprzedniej edycji. Infrastruktura rowerowa w postaci wyznaczonych szlaków i ścieżek rowerowych okazała się, zgodnie z naszymi doświadczeniami z północnych Węgier, uboga. To zdecydowanie co innego, niż przyjazne rowerzystom Niemcy i Austria. Krótkie odcinki lepszej nawierzchni przy większych miastach i na wale powodziowym były nieliczne i zasadniczo poruszaliśmy się na podstawie mapy po lokalnych drogach, tym gorszych nim dalej na południe i wschód. Po wjechaniu do Serbii przeżyliśmy prawdziwy horror przed samym wjazdem do Belgradu, gdzie rowery muszą przeciskać się po zatłoczonej krajowej szosie bez pobocza. O mało nie skończylo się to katastrofą po wywrotce, w starciu z autobusem.   

Jeśli chodzi o tegoroczne kulinaria to oczywiście polecamy bałkańskie wina, które koniecznie w dużej ilości trzeba wypijać do obiadu (chyba, że ktoś jak Prezes skłania się bardzie do piwa - też niezłe). Mieliśmy też okazję popróbować typowych bałkańskich specjałów jak pleskawica, czyli niezły, grillowany kotlet mielony,  ale wszystko pobił niesamowity pieczony gulasz węgierski. Zjedzony z kluseczkami w Mohaczu, był tak delikatny i aromatyczny, że będę go wspominał jako jedną z najlepszych potraw, jakie jadłem w życiu. Wielu uczestników na pewno podzieli moją opinię. Nic dziwnego, że liofilizaty ratunkowe nie cieszyły się na tym etapie wzięciem.

Trasa przyrodniczo nie ustępowała dotychczasowym etapom. Oprócz malowniczych starorzeczy Dunaju z rezerwatami przyrody na Węgrzech i na granicy chorwacko-serbskiej, pełnych wodnego ptactwa i miejsc nadających się na dzikie biwaki noclegowe lub obiadowe (zwykle  w miejscach użytkowanych przez wędkarzy), znaleźliśmy także całkiem wysokie wzniesienia, jak stroma skarpa dunajska pod Batiną i Vukovarem. Zapowiedź malowniczych widoków w następnej edycji dały dwa ostatnie dni rajdu, z widokiem na wejście Dunaju w przełom Żelaznej Bramy.  Efekty krajobrazowe stały się prawdziwie imponujące  po przekroczeniu granicy serbskiej, kiedy nieco przypadkowo (problemy nawigacyjne) dokonaliśmy rowerowego zdobycia kilkusetmetrowego masywu Fruszskiej Góry. Pomimo zmęczenia trzeba było choć na chwilę zatrzymać się, aby podziwiać widok doliny Dunaju   w stronę Karłowic i Nowego Sadu.

Równie atrakcyjny okazał się miniony etap, jeśli chodzi o pamiątki kulturowe. Mieliśmy trochę czasu na zwiedzanie Budapesztu, gdzie po obejrzeniu Zamku i Parlamentu posililiśmy duszę grając i śpiewając w tubylczej piwiarni. Dobre wrażenie (choć nie w polecanej przez przewodnki restauracji) zrobił na nas Belgrad, z naszym kordialnym gospodarzem,  w hostelu w dzielnicy Vracar. Zapamiętamy też przemiłego właściciela serwisu dla cyklistów, równie jak my zapalonego turysty rowerowego.  Widzieliśmy także pamiętne pole walki pod Mochaczem, gdzie zgasła sława dynastii jagiellońskiej, pomnik pod Batiną upamiętniający bohaterstwo jugosłowiańskich partyzantów, Karłowice, gdzie Rzeczpospolita podpisała ostatni pokój z Turcją i przepiękne zamki i twierdze w Petrowaradynie, Szarengradzie, Belgradzie i Iloku. Mogliśmy również naocznie oglądać ślady po bezpardonowej wojnie, jaką stoczyły ze sobą Serbia i Chorwacja w latach 1991-95, w postaci wielkich zbiorowych cmentarzy, tablic w miejscach obozów koncentracyjnych, zniszczeń Vukowaru i Osijaku i pustek po wygnanych mieszkańcach.

Wrażenia oglądania miejsc, gdzie z "cywilizowanej" Europie jeszcze  dwie dekady temu ludzie mordowali się w imię nacjonalistycznej propagandy nie nastrajało nas pozytywnie, ale sam etap zostawił dużo więcej miłych wspomnień i trasa jest godna polecenia dla miłośników nieco ambitniejszej turystki rowerowej.

tekst: P. Paprzycki