Na najwyższy szczyt Szwecji – Kebnekaise i wokół niego

Tekst: P. Krawczyk, (powyżej - na wierzchołku Szwecji, fot. G. Szcześniak)

6 i 9 lipca 2018 roku wyruszyliśmy w dwóch grupach z lubelskiego lotniska w Świdniku do podsztokholmskiego lotniska Skavsta. Celem naszej siedmioosobowej wyprawy było zdobycie najwyższego szczytu Szwecji – południowego wierzchołka Kebnekaise, wznoszącego się na wysokość około 2100 m n.p.m. w Laponii, niemal dokładnie na Kole Podbiegunowym. W wyprawie wzięli udział: Kamila Wojas-Krawczyk, Agnieszka Puszka, Adaś Krawczyk, Paweł Krawczyk, Piotr Paprzycki, Grzegorz Szcześniak i Wojciech Wesołowski.
Lato 2018 roku było niezwykłe. Do Szwecji dotarliśmy niemal w tym samym czasie, gdy polscy strażacy gasili bohatersko pożary szwedzkich lasów. Upał i susza nie odstępowały nas od początku do końca podbiegunowej przygody. W Sztokholmie zatrzymaliśmy się w gościnnej kwaterze Marcina Nicosia, który zadomowił się w stolicy Szwecji na trwającym półtora roku stypendium naukowym. Dzięki tej gościnie mogliśmy bez stresu (ceny w Szwecji przyprawiają o zawrót głowy) obejrzeć najważniejsze zabytki miasta. Wśród nich były: panoramy sztokholmskich wysp i wysepek na słodkowodnych kanałach (na okolicznych tamach trwała intensywna budowa, bo Sztokholmczycy już teraz przygotują się na zalanie wysp przez Morze Bałtyckie w związku z ociepleniem się klimatu), Muzeum Nobla w Starym Ratuszu, Nowy Ratusz, w którego pozłacanych salach nagrody są wręczane i odbywa się bankiet dla nagrodzonych osób, średniowieczny Kościół Rycerski z nagrobkami szwedzkich królów, zamek z pokojami aktualnie panującej rodziny królewskiej, najstarszy w Europie skansen, leśny cmentarz z grobem Grety Garbo i „wisienka na torcie” – Muzeum Vasa, skrywające świetnie zachowany XVII-wieczny okręt wojenny. O okręcie Vasa warto wspomnieć parę słów. Został zbudowany w Sztokholmie na rozkaz króla Gustawa II Adolfa (z rodu Wazów) do wojny z Polską. Był to największy statek tamtych czasów. Miał 3 maszty z 10-cioma żaglami, mierzył 52 m od topu masztu do kilu oraz 69 m od dziobu do rufy i ważył 1200 ton. Wyposażony został w 64 działa. 10 sierpnia 1628 okręt Vasa wypłynął z portu w Sztokholmie w swój pierwszy rejs. Przy wyjściu z portu przy pierwszym zwrocie przechylił, a przez otwarte luki do środka wdarła się woda. Okręt zatonął, zabierając na dno od 30 do 50 ludzi ze stu pięćdziesięcioosobowej załogi. W 1956 roku Anders Franzén zlokalizował wrak. Ale podnoszenie wraku rozpoczęto dopiero 24 kwietnia 1961, a 5 maja ustawiono go w suchym doku. Wiele lat konserwacji, odzyskiwania drewnianych detali, przedmiotów codziennego użytku marynarzy oraz ich kości doprowadziło do powstania dzisiejszego Muzeum Vasa.

Na zwiedzenie sztokholmskich atrakcji potrzeba dużo czasu i jeszcze więcej pieniędzy. Nas czekał nocny pociąg ze Sztokholmu do Kiruny, na który bilety kupiliśmy przez Internet jeszcze w Polsce. Wyruszyliśmy 10 lipca na północ wzdłuż wybrzeża Morza Bałtyckiego i Zatoki Botnickiej w stronę słońca, które przestało zachodzić. Na horyzoncie ponad borealnymi lasami i podmokłą tundrą zamajaczyły ośnieżone wierzchołki Gór Skandynawskich. W Kirunie przywitał nas upał i słońce nie przysłonięte nawet najmniejszą chmurką. Na peronie kilku mężczyzn odlanych z żelaza niosło żelazną szynę na świadectwo budowy linii kolejowej, ale równocześnie, że to najdalej na północ wysunięte miasto Szwecji jest także największym na świecie miejscem wydobycia rudy żelaza i największą anomalią magnetyczną w tej części Europy. Wraz z innymi trekkersami skierowaliśmy się do autobusu odjeżdżającego w sześćdziesięciokilometrową podróż do podnóży gór, do ostatniej miejscowości na końcu asfaltowej drogi – Nikkaluokty. Tu przywitały nas pierwsze komary, które i tak tego lata z uwagi na suszę były bardzo mało dokuczliwe.
Za Nikkaluoktą rozpoczyna się dziewiętnastokilometrowy szlak trekkingowy do podnóża Kebnekaise. Do schroniska u stóp góry można dostać się także helikopterem, albo skrócić sobie drogę wykorzystując prom kursujący po jeziorze Láddjujávri. My jednak decydujemy się na wyczerpujące podejście głęboką doliną po drodze świętując wiśniówką urodziny Agnieszki (w połowie drogi nie miała już ochoty dalej nieść szklanej butelki). Dzień kończy się nerwowym poszukiwaniem miejsca na biwak. Wszyscy padają ze zmęczenia, żar leje się z nieba (choć w Polsce byłby już wieczór), a zgody na wybór miejsca pod namioty wciąż nie ma. Decydujemy się na nocleg w pobliżu schroniska (ale poza płatną strefą) tuż przy lądowisku dla helikopterów (rano nie tylko mamy zapewnione budzenie, ale także spektakl transportu turystów w doliny). Na odpoczynek nie możemy liczyć nie tylko ze względu na hałaśliwe helikoptery. 12 lipca przewidziane jest wyjście na Kebnekaise.

Wstajemy późno, ale nie ma to większego znaczenie w kraju, w którym słońce o tej porze roku niemal nie zachodzi. Uzbrojeni w sprzęt do zimowej wspinaczki wyruszamy w kierunku szczytu. Początkowo w głębokiej dolinie przekraczamy niegroźne brody rzeczne (w „nocy” temperatura nieco spadła i podszczytowe płaty śniegu zostały zmrożone, a woda w strumieniach się obniżyła). Stromą ścieżką wchodzimy w boczną dolinę i w skalnym królestwie rozpoczynamy wspinaczkę na szczyt Vierranvarri. Wejście na ten wierzchołek okazuje się bardzo męczące, a po jego zdobyciu widzę niezbyt optymistycznie dalszy scenariusz wspinaczki na Kebnekaise. Czeka nas kilkusetmetrowe zejście na przełęcz wypełnioną rozmiękłym śniegiem i lodem, a potem wspinaczka na najwyższy punkt Szwecji. Jest późne popołudnie, kiedy pokonujemy przełęcz i znajdujemy się w połowie drogi do szczytu. Niestety jest to już kres możliwości Adasia, który jako najmłodszy uczestnik wyprawy zaczyna rozsądnie protestować przed dalszą wspinaczką. Dla mnie jest to już druga próba na Kebnekaise, 15 lat temu we wrześniu wycofałem się z powodu opadów śniegu. Dlatego tym razem nie chcę się poddać. Nie po raz pierwszy Kamila umożliwia mi zdobycie szczytu w takiej sytuacji. Podejmujemy decyzję o podziale grupy. Z garścią rodzynek w kieszeni zaczynam wbiegać na szczyt, Agnieszka, Piotrek, Grzesiek i Wojtek spokojnie podchodzą dalej, choć z powodu kurczących się zapasów jedzenia proszą o depozyt na szczycie Vierranvarri. Natomiast Kamila i Adaś rozpoczynają odwrót w kierunku feralnego „przedwierzchołka”, gdzie mają czekać na mnie.
Po pół godzinie wspinaczki ukazują się resztki szczytowego lodowca i schrony, które pewnie nie jednemu turyście uratowały życie podczas śnieżnej zawiei. Dzisiaj jednak spod śniegu wszędzie sterczą kamienie, a nad kamienistym plateau nadal wznosi się lodowo-śnieżna kopuła z krótką, ale piękną i ostrą granią. Szczyt jest podręcznikowym czubkiem. Jest tak mały, że może zmieścić się na nim 2-3 osoby. Dalej śnieżna grań opada ku skalistemu północnemu wierzchołkowi. Na szczycie jestem kilka minut. Robię selfi (trochę mało czasu na radość z osiągnięcia celu) i ześlizguję się śnieżną rynną do skalisto-lodowego plateau (rak i cały sprzęt zimowy okazał się zupełnie niepotrzebny). Kilkadziesiąt metrów niżej spotykam pozostałą czwórkę, wspinającą się w kierunku szczytu. Kilka słów i zbiegam dalej do przełęczy. Po drodze gubię ścieżkę i przez kilkaset metrów schodzę wprost w dół piargami. Niepewny o los rodziny wspinam się na Vierranvarri, znajdując ich gotujących zupy i liofilizaty. Zgodnie z umową pod najwyższym kamiennym kopczykiem zostawiamy dla pozostałej czwórki gotowy liofilizat (niestety został zjedzony przez ptaki zanim zdobywcy szczytu zdążyli wrócić) i w pomrukującej w oddali burzy zaczynamy zejście ze szczytu. W dolinach tak bardzo zaczynają plątać mi się nogi ze zmęczenia, że Kamila i Adaś, zachowując więcej sił, wyprzedzają mnie o godzinę. Potoki przybrały na sile po dniu upałów i teraz trudniej je przejść. Jednak około 10. wieczorem spotykamy się w schronisku, a o 11. palimy ognisko w oczekiwaniu na pozostałych. Nadchodzą koło północy głodni i zmęczeni. Kebnekaise zdobyte. Pokonaliśmy od schroniska 20 km górskiego szlaku i 1600 m przewyższenia (w obie strony ponad 3 km różnicy wzniesień)
Dopiero w Polsce zweryfikowaliśmy, czy naprawdę zdobyliśmy najwyższy szczyt Szwecji i nasz wysiłek nie poszedł na marne (chociaż wejście na każdą górę nie jest marnotrawstwem czasu). Wierzchołek południowy Kebnekaise (Sydtoppen) pokryty jest czapą lodową o grubości kilkudziesięciu metrów, która topiąc się latem i rosnąc zimą sprawia, że wysokość szczytu waha się w granicach kilkunastu metrów (skała sięga do wysokości 2060 m n.p.m.). W XX wieku dla szczytu południowego podawano wysokości od 2111 m latem do 2123 m zimą. Latem 2016 wysokość południowego szczytu wynosiła 2097,5 m n.p.m., 18 sierpnia 2017 zmierzono jego wysokość na 2098,5 m n.p.m., 2 lipca 2018 wysokość wynosiła 2101 m, a 31 lipca 2018 już tylko 2097 m, natomiast 5 sierpnia – 2096,5 m. Ocieplenie klimatu spowodowało, iż 2 sierpnia 2018 wierzchołek północny (Nordtoppen) o wysokości 2096,8 m n.p.m. po raz pierwszy był wyższy od wierzchołka południowego i tym samym to właśnie on stał się w tym czasie wierzchołkiem należącym do Korony Europy i najwyższym szczytem Szwecji. Jednak my zdobyliśmy wierzchołek południowy 12 lipca, kiedy jego wysokość wynosiła około 2099 m n.p.m. i możemy uznać, że zdobyliśmy najwyższy szczyt Szwecji. Tym samy być może byliśmy ostatni, którzy zdobyli najwyższy południowy szczyt Kebnekaise.
Następny dzień rozpoczynamy późno z uwagi na zmęczenie wczorajszą wspinaczką. Helikoptery z turystami zdążyły już odlecieć w doliny, kiedy my zagłębiamy się w górne partie doliny Laddjujohka. Początkowo pionowe ściany okolicznych gór wymodelowane przez lodowce, ustępują miejsca wielkim plateau z małymi, iskrzącymi się w słońcu jeziorkami. Bierzemy orzeźwiającą kąpiel w lodowatej wodzie (nawet ci którzy nie muszą, bo wykupili sobie za spore pieniądze prysznic w schronisku Kebnekaise). Z szerokiej przełęczy wznoszącej się na wysokość 824 m n.p.m. rozpościera się niesamowicie rozległa panorama na dolinę Tjaktjavagge i okoliczne szczyt. Rzeki spływające do tej gigantycznej doliny migocą w wieczornym słońcu. W wielu miejscach woda w zakolach rzecznych płynie leniwie i staje się doskonałą wylęgarnią dla komarów. Trudno przetrwać bez ruchu w chmarach owadów bez nakrycia głowy. Najlepiej udaje się to w moskitierze założonej pod czapkę lub kapelusz. W najgorszych wieczornych godzinach na polarze potrafiło usiąść jednorazowo kilkadziesiąt komarów.

Schodzimy do chatek Singi i rozbijamy obóz w bezpiecznej odległości od nich. Chatki można wynajmować, chociaż nie cieszą się one zbyt wielką popularnością z uwagi na wygórowane ceny i prymitywne wyposażenie (drewniane prycze i brak innych udogodnień). Obecność chatek świadczy, że dotarliśmy na trasę słynnego Szlaku Królewskiego (Kungsleden). Szlak powstał na początku XX wieku z inicjatywy Szwedzkiego Związku Turystyki i do dzisiaj jest jednym z najbardziej popularnych sposobów zaprzyjaźnienia się z krajobrazami i przyrodą szwedzkich gór. Najstarsza i najbardziej znana północna część szlaku wiedzie przez około 440 kilometrów z Abisko na północy do Hemavanu na południu (my nasz fragment trasy pokonujemy pod górę, czyli w kierunku przeciwnym). Najwyższy punkt Kungsleden jest położony na przełęczy Tjäktja na wysokości 1150 m n.p.m skąd bierze źródła rzeka nad którą założyliśmy biwak. Szlak można przejść latem (najczęściej do września) lub zimą na nartach turowych lub przejechać na skuterach śnieżnych. Organizowane są tu także mordercze biegi przełajowe, których byliśmy świadkami następnego dnia.
Fragment Szlaku Królewskiego, który przeszliśmy był wyłożony kamieniami lub drewnianymi pomostami nad terenami bagiennymi oraz świetnie oznakowany. Nad wszystkimi większymi strumieniami i rzekami rozciągały się stalowe, wiszące mosty, dlatego brody rzeczne, które przyszło mi pokonywać 20 lat temu, przestały stanowić jakikolwiek problem. W niewielkich odległościach od siebie znajdowaliśmy chatki awaryjne, jak ta w Kuoperjakka, w których można było za darmo schronić się w przypadku załamania pogody. Jednak ta sielanka miała się wkrótce dla nas skończyć. Postanowiliśmy obejść Kebnekaise stosunkowo blisko głównego masywu. Po zasięgnięciu opinii opiekuna chatek w Singi, najbardziej optymalne w tym celu wydawało się przejście doliny Gaskkasjohka. Ścieżka, która miała przeprowadzić nas na drugą stronę masywu, wbrew zapewnieniom „tubylców”, znikła natychmiast po opuszczeniu Szlaku Królewskiego. Początkowo szliśmy całkiem wygodnie po kobiercu wysuszonej na wiór tundry (ostatnie drzewa widzieliśmy trzy dni wcześniej w okolicy schroniska Kebnekaise). Pod wieczór tundra zniknęła i zastąpiły ją piargi osypujące się z okolicznych szczytów. Brnęliśmy z mozołem po ruchomych blokach skalnych w kierunku jeziora oznaczonego na mapie i z nadzieją, że nad nim znajdziemy miejsce na biwak. Wspinaczka stała się tak trudna (olbrzymi ciężar plecaków utrudnia poruszanie się po piargu), że w ciągu godziny pokonywaliśmy nie więcej niż kilometr kamiennej pustyni. Po dotarciu nad jezioro nie mogliśmy ukryć rozczarowania. Rzeka rozlewa się w tym miejscu szeroko, ale w całości ukryta jest pod gigantycznym piarżyskiem. Słychać tylko szemranie potoków. Wypatrujemy chociaż skrawka zieleni, która przyniosłaby nadzieję na rozbicie namiotów. Nareszcie niemal na przełęczy znajdujemy kilka równych trawników, na których staje obozowisko. Miejsce jest zupełnie niesamowite. Wokoło wznoszą się ponad dwutysięczne skalno-lodowe szczyty a na dnie doliny połyskują małe jeziorka. Najbliższe ludzkie siedziby znajdują się w dolinie rzeki Tjaktja 10 km stąd. Jesteśmy zupełnie sami, nie licząc stadka reniferów, przyglądających się nam z zainteresowaniem. Rozbijamy szybko namioty i chłoniemy to niezwykłe przeżycie przy 100 g spirytusu rozcieńczonego witaminowymi preparatami i wodą ze strumienia i podzielonego na 6 porcji.
Ku naszemu zaskoczeniu stabilna pogoda po raz pierwszy od wielu dni zaczęła się zmieniać. Z południa nadciągnęły chmury i deszcz. Na szczęście nasza trasa prowadziła z razu szerokimi płaskowyżami i płatami śniegu. Jednak później pojawiły się trudne do przebycia brody rzeczne i strome piargi nad lodowcowymi jeziorami. Minęliśmy potężne cielsko lodowca Enquist i jego moreny, wchodząc w coraz łatwiejszy teren, a front burzowy zaczął się cofać. W chatce Kaskavagge ugotowaliśmy na resztkach gazu liofilizaty i zaczęliśmy ostatnie podczas tego trekkingu podejście na płaskowyż Palkastak. Tutaj spotykamy największe jakie kiedykolwiek widzieliśmy stado reniferów. Widok z progu doliny Visttasvagii jest imponujący. Ta rozległa dolina jest już tak nisko, że jej dno porośnięte jest brzozowymi laskami, których zieleń kontrastuje się żółcią oświetlonych wieczornym słońcem łąk górskich, czernią skał i bielą odległych lodowców. Zejście do dna doliny jest długie, ale po dwóch dniach kluczenia po bezdrożach, cieszymy się wyraźną ścieżką. Biwak zapamiętamy z powodu zimnego wiatru i imponującego poroża renifera znalezionego wśród skał (poroże przetransportował do Polski Grzesiek najpierw na własnych plecach, a potem za pomocą szwedzkiej poczty).
Trekking wzdłuż rzeki Visttas nie jest już tak spektakularny pod względem krajobrazów, jak ten wzdłuż rzeki Tjaktja. Prowadzi podmokłymi łąkami wśród brzozowych zagajników. Jednak ostatni biwak nad Visttas na długo zapamiętamy. Upał w ciągu dnia powrócił i spokojne zakole rzeki nadawało się idealnie na kąpiel. Mieliśmy też drzewo do rozpalenia romantycznego ogniska. W spokojnej tafli wody odbijały się nasze namioty i okoliczne szczyty z rysami śniegu zalegającego w głębszych żlebach.
Powrót do Nikkaluokty w narastającym upale, na resztkach jedzenia (od wyjścia ze schroniska Kebnekaise jedzenie było ściśle reglamentowane) i przy braku pitnej wody (górskie strumienie dostarczające czystej wody nie uchodzą do dolnego biegu rzeki Visttas) stało się bardzo uciążliwe. Nikkaluokta przywitała nas zimnym piwem, stekiem z renifera i zakazem rozpalania ognisk z powodu suszy (dobrze, że nie wiedzieliśmy o nim dzień wcześniej). W schronisku można było nareszcie umyć się w prawdziwej łazience, choć w towarzystwie roznegliżowanych Szwedów. Do następnego dnia czekaliśmy na autobus powrotny do Kiruny. W mieście pospacerowaliśmy uliczkami z drewnianymi domkami przystosowanymi do przetrwania największych mrozów panujących za Kołem Podbiegunowym oraz zwiedziliśmy drewniany kościół z 1912 roku, którego bryła przypomina lapoński namiot, a wnętrze pokryte jest freskami autorstwa Eugena – członka norweskiej rodziny królewskiej. W oczekiwaniu na powrotny pociąg do Sztokholmu obserwowaliśmy gigantyczne, kolejowe transporty rudy żelaza, które z Kiruny wywożą ten surowiec w głąb Szwecji, a potem do innych państw Europy. Podobno jeden taki pociąg wraz ze swym ładunkiem wart jest miliony euro. Kopanie u podnóża gór Kiirunavaara i Luossavaara, w których wydrążone są kopalnie rudy żelaza, stanowią olbrzymie niebezpieczeństwo dla zabudowań Kiruny. W 2004 roku podjęto decyzję o konieczności przeniesienia centrum miasta na północny-wschód. Przyczyną tego jest subsydencja wynikająca z budowy kopalni. Przenosiny rozpoczęły się w listopadzie 2007 roku.
Skończyła się nasza przygoda na Kebnekaise. Nocny pociąg dowiózł nas z niezwykłym jak na Szwecję godzinnym opóźnieniem do Sztokholmu. Ostatni nocleg w stolicy Szwecji umożliwił nam ostatnie spacery po kamiennym Starym Mieście. Następnego dnia lądowaliśmy już na lotnisku w Świdniku.